Strona:PL Diderot - To nie bajka.pdf/117

Ta strona została uwierzytelniona.

Zanim zacznę (rzekł do córki), podnieś mi, siostrzyczko, poduszkę która opadła za nizko; a ty (zwrócił się do mnie) załóż mi poły szlafroka, ogień bowiem parzy mi nogi. Znaliście wszyscy proboszcza z Thivet?
siostra. — Zacnego starego księżynę, który, w setnym roku życia, robił jeszcze cztery mile w ciągu poranku?
ksiądz. — Ten co umarł, mając sto jeden lat, na wiadomość o śmierci brata, który mieszkał z nim razem i liczył ich sobie dziewięćdziesiąt dziewięć?
ojciec. — Ten sam.
ksiądz. — I cóż?
ojciec. — Otóż, spadkobiercy jego, ludzie ubodzy i rozprószeni po gościńcach, po wsiach, u bram kościołów gdzie żebrali na życie, przesłali mi pełnomocnictwo, które upoważniało mnie abym się udał na miejsce i objął tymczasowo w posiadanie cały inwentarz. Jak odmówić biedakom usługi, jaką oddałem wielu zamożnym rodzinom? Pospieszyłem do Thivet, odwołałem się do miejscowych władz; kazałem przyłożyć pieczęcie i oczekiwałem przybycia spadkobierców. Zjawili się niebawem; było ich jakich dziesięciu lub dwunastu. Były to kobiety bez pończoch, bez trzewików, prawie bez odzieży, które trzymały na łonie dzieci otulone w dziurawe fartuchy; starcy okryci łachmanami, którzy zawlekli się aż tu, niosąc na ramionach, na kiju, garść łachów zawiniętych w inny łach; słowem, obraz najohydniejszej nędzy. Wyobraźcie sobie zatem radość tych spadkobierców, z perspektywy jakiego dziesiątka tysięcy