Strona:PL Diderot - To nie bajka.pdf/130

Ta strona została uwierzytelniona.

zakląłem go na jego dostatek, na nędzę jaką miał przed oczami; zdaje mi się nawet że rzuciłem się do jego stóp; nie mogłem wydobyć zeń ani obola. Odpowiedział, że nie wchodzi we wszystkie te względy; że istnieje testament; że historya tego testamentu jest mu obojęna; i że woli raczej zdać się na moje postępowanie niż na moje słowa. Oburzony, rzuciłem mu klucze w nos; podniósł je, zagarnął wszystko. Wróciłem do domu tak poruszony, tak zgryziony, zmieniony, że matka wasza, która żyła jeszcze, sądziła iż zdarzyło mi się jakieś wielkie nieszczęście... Och! moje dzieci! cóż za człowiek ten Fremin!

Po tem opowiadaniu, zapadliśmy w milczenie; każdy dumał na swój sposób nad tą osobliwą przygodą. Nadeszło kilka osób w odwiedziny; jakiś duchowny którego nazwiska już sobie nie przypominam: był to gruby przeor, który się lepiej znał na winie niż na zagadnieniach moralnych; jakiś prawnik, rejent i naczelnik policyi, nazwiskiem Dubois; wreszcie, w chwilę później, robotnik, który miał do ojca sprawę. Wprowadzono go, a z nim dawnego inżyniera z miasteczka, który obecnie wycofał się ze swego rzemiosła i uprawiał matymatykę. Był on sąsiadem robotnika, robotnik zaś był z zawodu kapelusznikiem.
Wszedłszy, kapelusznik dał ojcu do zrozumienia, iż, jak na to co mu pragnie zwierzyć, zgromadzenie jest nieco za liczne. Wszyscy ruszyli się z miejsc, pozostał tylko przeor, rejent, geometra i ja, kapelusznik bowiem zatrzymał nas w pokoju.