chodził odgłos uderzeń i wpadł na Sanczę i parobka. Wtedy wytworzyła się ogólna bójka, która potrwałaby może do samego ranka, gdyby jej nie przerwał zniecierpliwiony oberżysta, przybyły właśnie do lamusa, wołając gromkim głosem.
— Gdzież ten zbereźnik, mój parobek? Posłałem go po latarkę, i ani jego, ani latarki...
Usłyszawszy gniewne słowa swego pana, wyrostek przytulił się do najciemniejszego kąta. Wtedy mulnik spostrzegł swoją pomyłkę, gdyż oczywiście nie był to złodziej, który do lamusa się zakradł, popełznął więc na swoje posłanie. Don Kiszot nie chciał opowiadać przed wszystkiemi, że go sromotnie obito; i Sanczo Pansa za przykładem rycerza zachował milczenie. Cicho się więc zrobiło w lamusie, jakby makiem zasiał. Gospodarz namacał szczęśliwie latarkę i wyszedł, a za nim ukradkiem pobiegł i jego sługa.
Dobry już dzień był, kiedy Don Kiszot i Sanczo Pansa zbudzili się po nocy tak przyjemnej. Mulnika w lamusie już nie było.
— Straszni czarownicy nawiedzali mię dzisiejszej nocy — rzecze Don Kiszot.
— Oj, straszni, bo i mnie bardzo boli po ich wizycie — przytwierdził Sanczo.
— To musi być jakiś pałac zaczarowany —
Strona:PL Don Kiszot z la Manczy (Kamiński).djvu/055
Ta strona została uwierzytelniona.