no, kawalerze, zrobimy ci zaraz małą operacyjkę.
Powiedziawszy to, ściągnęli Sanczę z osła, położyli go na grubej płachcie i zaczęli podrzucać do góry. W takiej zabawce można nieledwie wnętrzności z człowieka wytrząść, cóż dopiero pieniądze. Jednakże Sanczo zaciął się i ani chciał mówić o zapłacie.
Ujechawszy już spory kawałek drogi, Don Kiszot spostrzegł, że towarzysza swego nie ma obok siebie. Zawrócił tedy coprędzej i podjechał do parkanu, okalającego zajazd. Parkan był wysoki. Don Kiszot musiał stanąć na Rosynancie, żeby zobaczyć, co się dzieje[1] Patrzy — a tu Sanczo fruwa w powietrze wysoko, jak piłka, potem spada i znowu podlatuje.
Don Kiszot był wściekły. Z duszy i serca chciał nieszczęśliwego Sanczę ratować, ale wrota były zamknięte, a świeże potłuczenia zanadto bolesne, żeby rycerz mógł przez parkan przeleźć. Tylko więc gniewne słowa miotał na zbytników, którzy niewiele sobie z tego robili i bardziej jeszcze przeciągali swoją igraszkę. Aż zmęczeni, uwolnili nareszcie zmordowanego Sanczę, wsadzili go na osła i otworzyli mu wrota.
Wyjechał Sanczo, choć potłuczony, ale bardzo kontent, że nie zapłacił. Kontent był i gospodarz, który niepostrzeżenie ściągnął
- ↑ Błąd w druku; brak kropki.