Noc przepędzili wprawdzie pod gołem niebem, ale w tak pięknej dolinie, że przebyli tam jeszcze jedną dobę, używając wczasu i wypoczynku. Dopiero wieczorem drugiego dnia wyruszyli drogą nierówną i mozolną. Czas jakiś jechali spokojnie, aż doleciał ich wielki szum i hałas, zgrzytanie żelaztwa i odgłosy jakichś potężnych uderzeń.
Wiatr szumiał pośród liści i huczał dziko w górach. Wszystko to wydawało się tak przerażającem, że giermek drżał na całem ciele.
Ale Don Kiszot pozostał niewzruszonym. Przysposobił tarczę i oszczep do boju i rzekł.
— Niebo powołało mię do wielkich czynów. Ściągnij mocniej popręg na Rosynancie. Oczekuje mnie przygoda straszliwa. Czekaj tu na mnie trzy dni. Jeżeli nie powrócę, to pójdź do Dulcynei z Tobozo i powiedz, że jej rycerz śmierć poniósł, spełniając czyny bohaterskie.
Słowa te tak wzruszyły poczciwego Sanczę, że nie mógł przenieść myśli odjazdu rycerza.
Błagał usilnie Don Kiszota, żeby wyprawę swoją odłożył do jutra, żeby się nie puszczał wśród ciemności nocnych, kiedy czary mają największą siłę; przedstawił mu, że po ciemku nikt nawet nie zobaczy odwagi rycerza.
Strona:PL Don Kiszot z la Manczy (Kamiński).djvu/062
Ta strona została uwierzytelniona.