Ale Don Kiszot jak się na co uwziął, to trudno mu było wybić z głowy.
— Otóż pojadę — mówił — i czarowników się nie lękam. Pokażę im, co znaczy siła i dzielność rycerskiego ramienia.
Sanczo zaczął poprawiać uprząż na koniu i potajemnie uździenicą osła spętał zadnie nogi Rosynanta.
Don Kiszot umocnił się na koniu, przygotowany do walki zajadłej, wcisnął ostrogi w boki Rosynanta, żeby popędzić cwałem, ale spętany wierzchowiec podskakiwał tylko na miejscu.
— Ot, widzi wielmożny pan, Rosynant już oczarowany. Jeżeliby wielmożny pan pojechał teraz, to i pana oczarowaliby tak samo, żeby się pan z miejsca ruszyć nie mógł. I niech pan pomyśli, jakby się wtenczas pani Dulcyncea[1] zmartwiła niepotrzebnie! W dzień pójdzie inaczej i czary nie będą miały takiej siły. Niech mi wielmożny pan choć raz uwierzy. To bardzo zły znak, jeżeli koń z miejsca ruszyć nie chce.
Mówiąc to, Sanczo ciągnął Rosynanta w tył za ogon.
Dał się nakoniec Don Kiszot przekonać, gdy widział, że Rosynant, zwykle tak posłuszny, teraz ani kroku porządnego zrobić nie chce; spędził więc noc na koniu, rozmyślając o sławie, jaka go jutro czeka.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Dulcynea.