DON KISZOT ZABIJA WIELKOLUDA.
Jeszcze nim do gospody przybyli, napotkali na drodze człowieka, jadącego na ośle.
Poskoczył Sanczo ku jadącemu i zawołał:
— To mój Bury! poznaję go! Hej! oddaj mi mojego Burka!
W samej rzeczy poznał w jadącym jednego z tych zbrodniarzy, których był uwolnił Don Kiszot, a jego wierzchowiec był to istotnie osiełek, tak zręcznie skradziony mu wtedy, kiedy spał.
Bojąc się walki z tak licznem towarzystwem, złodziej zeskoczył śpiesznie z osła i ukrył się w poblizkich zaroślach. Nie szukał go Sanczo, uszczęśliwiony znalezieniem swego Burka. Pieścił i całował osła, który pozwolił na te czułości, ale sam ani jednem słowem nie powitał dawnego pana.
Nieco dalej szedł drogą chłopak oberwany i zgłodniały. Zbliżył się, żeby prosić jadących państwa o wsparcie. Dał mu zaraz Sanczo kawałek chleba i sera, które też chłopak zjadł, lecz wskazując na Don Kiszota, odezwał się.
— To ten pan jest sprawcą mojego nieszczęścia.
— Jakim sposobem? — zapytał zdziwiony rycerz.