— Djabeł schwycił mojego osła! — wołał do Don Kiszota.
— Ja ci go zdobędę napowrót — odrzekł rycerz z powagą.
Ale Sanczo spostrzegł, że osieł, już uwolniony, sam do niego wraca; starał się tedy uspokoić swego pana. Nie zważał rozgniewany rycerz na słowa giermka i dosiadłszy konia, podążył za wozem, wydając okrzyki wojenne i potrząsając oszczepem.
Komedjanci nie siedzieli bezczynnie. Słysząc pogróżki rycerza, zeskoczyli z wozu, pochwytali kamienie i rozsypali się wzdłuż drogi, gotowi gęstym gradem zasypać napastnika.
— Panie, ostrożnie, bo ani tarcza, ani hełm nie pomogą — przedstawiał Sanczo.
— Ja ich wszystkich nauczę — wołał zapalczywy rycerz.
— Przecież to nie rycerze — zauważył Sanczo.
— Masz słuszność, z takim gminem bić się nie warto — odpowiedział Don Kiszot i spokojnie zawrócił Rosynanta.