kami, że Don Kiszot musiał szablą przerąbywać sobie drogę do ciemnego otworu, ziejącego chłodem piwnicznym. Jeszcze był zajęty tą robotą, kiedy łoskotem spłoszone, wyleciały z jaskini kruki, wrony, sowy, od wieków może spokojnie tam mieszkające, i zbitą gromadą wpadły na rycerza z taką gwałtownością, że go z nóg zwaliły.
Ale nieustraszony rycerz zerwał się i machał szablicą wśród gąszczu, aż zrobił dostęp swobodny.
Daremnie błagał go wierny giermek o zaniechanie przedsięwzięcia, którego skutków nikt nie mógł przewidzieć.
— Choćbym miał walczyć ze smokiem piekielnym, to się nie cofnę! — wygłosił stanowczo Don Kiszot.
Dwaj towarzysze, Sanczo i student, przepasali go sznurem i zaczęli zwolna spuszczać. Po jakimś czasie uczuli, że na sznurze ubyło ciężaru, a Don Kiszot nie dawał umówionego znaku. Jednakże ciągle sznur spuszczali, dopóki cała jego długość, wynosząca sto sążni, nie zanurzyła się w jamie; koniec tylko pozostał w ich rękach. Ciągle jednak nie było żadnego znaku. W niepokoju przesiedzieli pół godziny, to jest czas umówiony przedtem z Don Kiszotem, i zaczęli sznur podnosić do góry. Lekki był, jak poprzednio. Dopiero, kiedy wyciągnęli więcej niż
Strona:PL Don Kiszot z la Manczy (Kamiński).djvu/103
Ta strona została uwierzytelniona.