by, hałaśliwe bębny, okrzyki wojenne ogłuszały uszy — możnaby myśleć, że dwa nieprzyjacielskie wojska toczą bój śmiertelny. Książę zdawał się być zdumionym. Don Kiszot chwycił szablę w rękę, a Sanczo Pansa drżał, jak osinowy listek. Lecz hałas jak niespodziewanie powstał, tak niespodziewanie umilkł. Wtem przed namiot zajechał jakiś straszny potwór. Oznajmił się sam słowami.
— Jestem djabeł i szukam błędnego rycerza, Don Kiszota z Manczy. Za mną ciągnie wojsko sławnych czarowników, prowadzące na wozie niezrównanie piękną Dulcyneę i starca Montezyna, który ma obwieścić, jakim sposobem Dulcynea może być odczarowana. Ale to wymaga wielkiej odwagi.
— Choćby każdy z was był najdjabelniejszym djabłem, to jednak przeciwko wam stanę — odpowiedział nieulękniony Lwi rycerz. — Ja jestem właśnie Don Kiszotem z Manczy, którego szukasz.
— Czekaj tu! — zawołał djabeł, zatoczył koniem i pocwałował w głąb lasu.
— Czy naprawdę chcesz, rycerzu, oczekiwać czarowników? — spytał książę zamyślonego Don Kiszota.
— Z pewnością — odrzekł rycerz. — I choćby całe piekło wyległo, takżebym się nie cofnął.
Strona:PL Don Kiszot z la Manczy (Kamiński).djvu/119
Ta strona została uwierzytelniona.