— To i ja zostanę przy panu! — zawołał Sanczo, tuląc się do niego.
Rozległ się straszny łoskot, szczęk żelaza, huk wystrzałów, krzyki i jęki. Sanczę opuściła odwaga. Na pół omdlały, padł twarzą na ziemię. Zlano go zimną wodą i podniesiono właśnie, kiedy się zbliżył wóz, zaprzężony w cztery tęgie byki, w części osłonięte czarnemi oponami. Na rogach byków tkwiły płonące pochodnie. Z wozu zsiadł starzec białobrody, którego dwa djabliki przywiodły przed Don Kiszota.
Za tym wozem szedł drugi, ciągniony przez cztery siwe muły, osłonięto oponami białemi a cienkiemi. Na każdym mule jechała osoba w bieli, z pochodnią w ręku. Na wozie wznosił się tron, a na nim siedziała kobieta w długiej, białej zasłonie, haftowanej złotem i srebrem, ale tak cienkiej, że przez nią widać było prześliczną twarzyczkę. Obok niej stała czarna postać przygarbiona, z trupią głową, w której oczodołach połyskiwały światełka.
Białobrody starzec przemówił.
— Jestem Montezyrios. Towarzyszę uroczej piękności, aby szlachetnemu rycerzowi oznajmić, że Dulcynea będzie odczarowaną, jeżeli giermek jego, Sanczo Pansa, wymierzy sobie trzy tysiące trzysta uderzeń na swoje szerokie plecy.
Strona:PL Don Kiszot z la Manczy (Kamiński).djvu/120
Ta strona została uwierzytelniona.