dziecinną. Powoli przypominam sobie wszystko: ostatni dzień, święta, cały ten miesiąc.... w przerażeniu podnoszę głowę i przy drżącem małem świetle kaziennej świecy spoglądam na śpiących towarzyszy. Patrzę na ich nędzne twarze, na ich biedne posłanie, na całą tę bezbrzeżną goliznę i nędzę — wpatruję się — jak gdybym chciał przekonać się, że to wszystko nie jest dalszym ciągiem jakiegoś snu okropnego, ale istotną prawdą. Tak, to jest prawda; oto słychać czyjś jęk, tam ktoś ciężko odrzucił rękę i brzęknął łańcuchem. Ktoś inny drgnął we śnie i zaczął mówić, a dziadek na piecu modli się za wszystkich „prawowiernych chrześcian“ i słychać jego miarowe, ciche, przeciągłe: „Panie Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami!...“
— Przecież nie na zawsze tu jestem, a tylko na lat kilka — myślę sobie i chylę znów głowę do poduszki.