spoglądałem nieraz na lud prosty, cisnący się u wejścia i z niewolniczą skwapliwością rozstępujący się przed sutymi epoletami, przed grubym panem, albo przed wyfiokowaną ale nader pobożną panią, którzy koniecznie docisnąć się chcieli do pierwszych miejsc i gotowi byli co chwila pokłócić się o pierwsze miejsce. Tam u wejścia, zdawało mi się wówczas, i modlono się jakoś inaczej, niż u nas, modlono się pokornie, gorąco, z pełną świadomością swojego upośledzenia.
Teraz i mnie wypadło stać na tych samych miejscach, a nawet gorzej, niż na tych: byliśmy okuci i piętnem hańby naznaczeni; od nas wszyscy stronili, nas się bano i każdym razem obdarzano jałmużną. Pamiętam, że mi to nawet sprawiało jakieś dziwne, subtelne zadowolenie. „Więc niechże tak będzie!“ myślałem sobie. Aresztanci bardzo gorliwie się modlili i każdy z nich za każdym razem przynosił do cerkwi swoją żebraczą kopiejkę, kupował za nią świeczkę, lub rzucał do składki cerkiewnej. „Wszakżem i ja człowiek“, tak może myślał lub czuł dając, „przed Bogiem wszyscyśmy równi....“
przyjmowaliśmy komunię podczas Mszy rannej. Kiedy duchowny z kielichem w ręku przemawiał: „...ale przyjm mię jakoś przyjął rozbójnika...“ prawie wszyscy padli z brzękiem kajdan na ziemię, literalnie, jak się zdaje, wziąwszy te słowa do siebie.
Ale oto i niedziela wielkanocna nadeszła. Od zwierzchności dostaliśmy po jaju i
Strona:PL Dostojewski - Wspomnienia z martwego domu.djvu/248
Ta strona została skorygowana.