Z powodu dzbana, który był tylko jeden, zaczęły się niezwłocznie spory.
— Gdzie leziesz, rybia głowo! — burknął jakiś ponury, wysoki aresztant, chudy i ogorzały, z dziwnemi wypukłościami na ogolonej czaszce, odpychając drugiego, grubego i przysadzistego z wesołą i rumianą twarzą: — pastoj (poczekaj)!
— Po co wrzeszczysz! Za pastoj (kwaterunek) u nas trzeba płacić! sam się przewalaj! Patrz go, wyciągnął się jak monument. To jest, widzicie, kamraci, nie ma w nim żadnej fortykultiapności.
„Fortykultiapność“ wywołała pewien efekt: wielu zaśmiało się. Tego tylko potrzeba było wesołemu grubasowi, który widocznie był w kazarmie czemś w rodzaju dobrowolnego błazna. Wysoki aresztant popatrzył na niego z najgłębszą pogardą.
— Słomiana krowa! powiedział jakby do siebie — odpasł się na aresztanckim czystiaku[1]. Cieszy się, że na Wielkanoc dwanaście prosiąt będzie miał na stole.
Tłuścioch nareszcie rozgniewał się.
— Ale ty, cóżeś to za ptaszek — zawołał, nagle poczerwieniawszy.
— A właśnie, że ptaszek.
— Jaki?
- ↑ Czystiakiem nazywał się chleb z czystej mąki, bez jakiejkolwiek domieszki.