zorców nad robotami. Konduktor rozdzielał aresztantów na partye i posyłał gdzie potrzeba na robotę.
Razem z innymi udałem się do warstatu inżynieryi. Był tu niziutki budynek z kamienia, stał na wielkim dziedzińcu, zawalonym różnymi materyałami. Była tu kuźnia, był warstat ślusarski, stolarski, malarski i inne. Akim Akimyez chodził tu i pracował w malarni, warzył oliwę, robił farby i malował stoły i meble na kolor orzecha.
Oczekując przekucia, rozmawiałem z Akimem Akimyczem o pierwszych wrażeniach doznanych przeze mnie w ostrogu.
— Tak-s[1] szlachty oni nie lubią — zauważył mój interlokutor — szczególnie politycznych, zjeśćby radzi. Nic dziwnego. Naprzód pan jesteś człowiek innego rodzaju, do nich niepodobnego, a powtóre oni wszyscy przedtem byli albo pańscy poddani, albo z wojennego stanu. Sam więc osądź, czy mogą oni polubić pana? Tutaj, ja panu powiem, żyć trudno. A w rossyjskich[2] aresztanckich rotach jeszcze trudniej. Ot u nas są ludzie ztamtąd i nie mogą się nachwalić naszego ostrogu, rzekłbyś, z piekła dostali się do raju.