Strona:PL Doyle, tł. Neufeldówna - Z przygód Sherlocka Holmesa.pdf/154

Ta strona została skorygowana.

A potem, gdy tak leżałem i patrzyłem, oczom moim przedstawił się widok, który mnie przejął zdumieniem.
Zuchwalstwo tych Anglików przechodziło, rzeczywiście, wszelkie pojęcie! Jak wam się zdaje, co milord Wellington uczynił, dowiedziawszy się, że Massena go osaczył i że armia nie może ruszyć z miejsca? Ręczę, że nie zgadniecie. Powiecie niezawodnie, że wpadł we wściekłość, że ogarnęła go rozpacz, że zwołał swoich żołnierzy i mówił im o chwale i ojczyźnie, zanim ich poprowadził na ostatnią bitwę.
Nie, milord wcale nic z tego wszystkiego nie uczynił, lecz wysłał jeden z okrętów floty do Anglii po foksy i urządzał sobie z oficerami polowanie na lisy. To, co wam mówię, jest szczerą prawdą. Po za szańcami Torres Vedras, ci waryaci Anglicy polowali na lisy przez trzy dni w tygodniu. Słyszeliśmy o tem w obozie, a teraz przekonałem się naocznie, że to prawda.
Wzdłuż drogi bowiem, którą opisałem, szły właśnie psy, jakie trzydzieści czy czterdzieści, białe i bronzowe, a każdy miał ogon jednakowo przycięty i sterczący, niby bagnety starej gwardyi. Dalibóg, ładny to był widok! A za psami i śród nich jechali konno trzej mężczyźni w czapkach i czerwonych trakach; domyśliłem się, że to dojeżdżacze.
Za nimi dążyli jeźdźcy w różnych mundurach po dwóch i trzech, rozmawiając i śmiejąc się. Jechali truchtem i pomyślałem sobie, że powolny to musi być lis, którego zamierzają schwytać. Wszelako, to była ich rzecz, nie moja, a niebawem minęli moje okno i straciłem ich z oczu. A ja dalej cze-