Strona:PL Doyle, tł. Neufeldówna - Z przygód Sherlocka Holmesa.pdf/157

Ta strona została skorygowana.

go swobodnie, wszystko mi było jedno narazie dokąd leciał, byleby tylko jaknajdalej od oberży.
Pędził, jak strzała, przez winnice i w ciągu kilku minut mile całe dzieliły mnie od tych, którzy mnie ścigali. Nie wiedzieli już w tej pustej okolicy w jakim kierunku się zwróciłem. A ja wiedziałem, że jestem bezpieczny, wjechałem tedy na szczyt małego wzgórza, wydobyłem z kieszeni ołówek i notatnik i zacząłem kreślić plany tych obozów, które mogłem widzieć, oraz szkicować zarysy okolicy.
Niełatwo było rysować na grzbiecie tego wspaniałego zwierzęcia, na którem siedziałem — od czasu do czasu strzygło uszami, rzucało się i drżało z niecierpliwości. Zrazu nie mogłem zrozumieć coby ten wybryk miał znaczyć, ale niebawem zauważyłem, że poruszał się tak tylko, gdy gdzieś, z głębi lasu dębowego za nami, dobiegał szczególny odgłos — „hu, ha, hu ha“. A potem nagle ten krzyk osobliwy zamienił się w najstraszliwszy wrzask, przyczem grały rogi.
Koń w jednej chwili oszalał. Ślepia sypały iskry. Grzywa jeżyła się. Podskakiwał w górę, gryzł wędzidło, szarpał się i rzucał. Ołówek mój poleciał w jedną stronę, notatnik w drugą. A potem, gdym spojrzał w dolinę, oczom moim przedstawił się nadzwyczajny widok.
Tam odbywało się polowanie. Lisa widzieć nie mogłem, ale psy goniły z wrzaskiem — nosy miały przy ziemi, ogony w górę, a leciały takim zwartym szeregiem, że wyglądały niby jeden ruchomy kobierzec, żółty z białym. Za niemi pędzili jeźdźcy, dalibóg, co za widok! Wszystkie typy wielkiej armii.