Strona:PL Doyle, tł. Neufeldówna - Z przygód Sherlocka Holmesa.pdf/159

Ta strona została skorygowana.

czułem pod sobą takiego konia. Wielkimi, lekkimi chodami sunął naprzód coraz prędzej i prędzej, wyciągnięty, jak chart — wiatr smagał mnie po twarzy i świszczał mimo uszu. Miałem na sobie zwyczajny, codzienny mundur, skromny i ciemny — są jednak postacie, które każdemu mundurowi nadają cechę wytworności — i byłem o tyle ostrożny, że zdjąłem pióropusz ze swej czapki.
Dzięki temu nie było powodu, żeby w tej mieszaninie strojów, śród uczestników polowania, mój strój zwracał uwagę, albo, żeby ci mężczyźni, pochłonięci ściganiem zwierzęcia, zważali na mnie. Myśl, że oficer francuski mógłby jechać wraz z nimi, była zbyt niedorzeczną, żeby im mogła wpaść do głowy. Roześmiałem się w głos, bo, rzeczywiście, śród tego całego niebezpieczeństwa sytuacya nie była pozbawiona komizmu.
Powiedziałem, że myśliwi jechali nierówno, tak więc po kilku milach drogi, zamiast stanowić zwartą masę ludzi, jak pułk atakujący, byli rozproszeni na obszernej przestrzeni — lepsi jeźdźcy niemal tuż za psami, reszta dalej w tyle.
Otóż, nie byłem gorszym jeźdźcem od nich, a konia miałem najlepszego ze wszystkich; domyślicie się zatem, że niedługo trwało a znalazłem się na przodzie.
Skoro zaś ujrzałem pędzące psy, a za niemi czerwonego dojeżdżacza i tylko siedmiu czy ośmiu jeźdźców, dzielących mnie od nich, stała się rzecz niesłychana, bo i ja także oszalałem — ja, Stefan Gerard! W jednej chwili ogarnęła mnie znienacka gorączka sportu, żądza odznaczenia się, nienawiść do