Strona:PL Doyle - Świat zaginiony T1.pdf/109

Ta strona została skorygowana.

Rozciąwszy scyzorykiem kopertę, wyjął z niej ćwiartkę papieru, który starannie rozłożył i rozpostarł na stole. Była czysta. Odwrócił ją na drugą stronę. I ta była biała. Spojrzeliśmy na siebie w zdumionem milczeniu, które przerwał wzgardliwy śmiech profesora.
— Przyznanie się do winy — zawołał — czego chcecie więcej? Ten człowiek to wcielony humbug. Jedyne co nam pozostaje to powrócić do domu i ogłosić go za oszusta jakim jest w istocie.
— Niewidzialny atrament? podsunęłem.
— Nie sądzę — rzekł lord Roxton, oglądając papier pod światło — nie, miły mój chłopcze, nie ma co się łudzić. Założę się, że nic nigdy na tym papierze nie napisano.
— Czy wolno wejść? — zagrzmiał jakiś głos z werandy.
Jakaś krępa postać zamajaczyła wśród zalanej słońcem przestrzeni. Ten głos! Ta potworna szerokość ramion! Zerwaliśmy się z krzeseł na widok Challengera, w okrągłym słomkowym kapeluszu, opasanym kolorową wstążką! Challengera, który wsadziwszy obie ręce w kieszenie marynarki, wysuwając ostrożnie stopy obute w płócienne trzewiki, — kroczył ku nam. Zatrzymał się w progu i odrzucając w tył głowę, roztoczył w tym potoku słońca całe bogactwo swej assyryjskiej brody, całe zuchwalstwo swych oczu, patrzących wyzywająco z pod ciężkich powiek.