Strona:PL Doyle - Świat zaginiony T2.pdf/107

Ta strona została skorygowana.

puścili wolno. Mam wrażenie, że pod wpływem tego niespodziewanego napadu, wpadł wprost w jakiś nerwowy szał, bo rzucał się i pienił, jak nieprzytomny. Gdyby miał przed sobą gromadę swoich ukochanych dziennikarzy, nie mógłby ich lepiej potraktować.
— Cóż oni na to? — spytałem, pochłonięty tą nadzwyczajną historją, którą moi towarzysz opowiadał mi półgłosem, nie spuszczając palca z cyngla strzelby i rozglądając się pilnie wokół swemi bystremi oczyma.
— Myślałem, że po tym wybuchu zrobią koniec z nami, ale nic podobnego. Znowu coś bełkotali pomiędzy sobą, aż wreszcie jeden z nich podniósł się i stanął obok Challengera. Będzie się pan śmiał z tego co powiem, ale słowo daję, wyglądali, jak bracia! Sambym temu nie uwierzył, gdybym tego nie oglądał własnemi oczyma. Ten stary małpolud — najwidoczniej wódz całej zgrai — był odmianą Challengera, ale na rudo, ze wszystkiemi właściwościami urody naszego przyjaciela, tylko jeszcze bardziej zaakcentowanemi. Ten sam krótki tułów, szerokie ramiona, wypukła pierś, ani śladu szyi, ta sama skołtuniona obfita broda, tylko ruda, i rude, krzaczaste kępy brwi, nawet ten sam wyraz oczu, który zdaje się mówić: „cały świat mnie nic nie obchodzi i może wynieść się do licha“. Jednym słowem kubek w kubek. Kiedy ów dostojny małpo-człowiek stanął obok Challengera i położył mu łapę na ra-