Strona:PL Doyle - Świat zaginiony T2.pdf/121

Ta strona została skorygowana.

tu Challengera, i uścisnąwszy sobie dłonie, padliśmy zdyszani na murawę przy źródle, gdy rozległ się tupot nóg i cichy, żałosny pisk z za żywopłotu. Lord Roxton uzbrojony w fuzję, zbliżył się do wrót i otworzył je: cztery czerwonoskóre postacie leżały kornie przed nami: byli to czterej pozostali przy życiu indjanie, którzy drżąc ze strachu przed nami, błagali nas jednak o pomoc. Jeden z nich wymownym gestem wskazał nam las wokoło, dając znak, że kryło się w nim niebezpieczeństwo, poczem zrobiwszy krok naprzód, objął ramionami nogi lorda Johna i przytulił do nich głowę.
— Na honor! — zawołał lord Roxton, z widocznem zmięszaniem szarpiąc wąsa — cóż my poczniemy z tymi biedakami? No, człowieczku, wstań, przestań że całować moje buty!
Summerlee, który napychał tytoniem swoją ulubioną fajeczkę, rzekł:
— Musimy ich uratować, tak jak wy obydwaj wyrwaliście nas śmierci. Bóg świadkiem, że daliście dowód niezwykłej odwagi!
— Nadzwyczajnie — potwierdził Challenger — nietylko my osobiście, ale cała nauka współczesna zawdzięcza wam, moi panowie, niezmiernie dużo. Nie waham się bowiem twierdzić, że tak śmierć profesora Summerlee, jak i moja, byłaby niepowetowaną stratą dla nowożytnej zoologji. Nasz młody przyjaciel i pan, milordzie, spisaliście się niepospolicie.