Strona:PL Doyle - Świat zaginiony T2.pdf/154

Ta strona została skorygowana.

stą; pustą aż po odległą, ginącą na horyzoncie linję trzcin.
— Przyjść już niebawem, Massa Malone — pocieszał mnie poczciwy Zambo — jeden tydzień tylko, a indjanie tu być z liną i zabrać was.
Powracając z drugiej takiej wycieczki, która na tyle się przeciągnęła, iż spędziłem noc zdala od mych towarzyszy, miałem dziwne spotkanie. Szedłem zwykłą, dobrze znaną drogą i zbliżyłem się do miejsca, oddalonego najwyżej o jakie dwie mile od trzęsawiska pterodaktylów, gdy ujrzałem przed sobą jakąś niezwykłą postać. Był to człowiek okryty trzcinową ramą w kształcie dzwona, okrygwającą go ze wszystkich stron. Z niepomiernem zdumieniem poznałem w nim lorda Johna, on zaś spostrzegłszy mnie, wydobył się z pod swej klatki i podszedł ku mnie, śmiejąc się, nie bez pewnego zakłopotania:
— Doprawdy, młodzieńcze, — rzekł — nie spodziewałem się spotkać pana tutaj.
— Co pan tu robi, u djaska? spytałem.
— Idę z wizytą do tych milusich pterodaktylów.
— Ale po co?
— Ciekawe stworzenia, nie sądzi pan? Tylko strasznie nietowarzyskie! O ile pan pamięta są dość nieuprzejme dla obcych. To też skonstruowałem ten przyrząd, aby się uchronić od zbyt natarczywej ich uwagi.