Strona:PL Doyle - Świat zaginiony T2.pdf/76

Ta strona została skorygowana.

Czułem się tak wstrząśnięty tem nagłem zjawieniem się małpoluda, że przez chwilę miałem chęć zejść na dół i podzielić się mem odkryciem z towarzyszami, ale wspiąłem się już tak wysoko, że wstyd m było powracać, nie dopiąwszy celu wyprawy.
To też po długiej pauzie, odzyskawszy oddech i panowanie nad sobą, począłem wspinać się dalej. Raz oparłem nogę na uschłej gałęzi i zawisłem przez parę sekund w próżni na rękach, ale naogół wspinanie się szło mi dość gładko, stopniowo liście wokół mnie zaczęły się przerzedzać, a z wiatru, który począł owiewać mi twarz, wywnioskowałem, że góruję już nad wierzchołkami innych drzew. Postanowiłem jednak nie oglądać się, dopóki nie dosięgnę szczytu, i wdrapywałem się tak długo, aż najwyższa gałąź ugięła się pod moim ciężarem. Wówczas usadowiwszy się wygodnie wśród rozwidlonych gałęzi, rozejrzałem się wreszcie w cudnym krajobrazie tego dziwacznego kraju, w którymśmy się znajdowali.
Słońce zachodziło, ale wieczór był wyjątkowo spokojny i jasny, tak, że całe płaskowzgórze rysowało się wyraźnie przed mymi oczyma. Widziane z tej wysokości, miało kształt elipsy, o trzydziestu milach długości a dwudziestu szerokości. Brzegi jego zniżały się ku środkowi, gdzie leżało obszerne jezioro, mogące mieć jakie dziesięć mil obwodu. W wieczornem świetle błyszczały cudownie jego zie-