Strona:PL Doyle - Świat zaginiony T2.pdf/8

Ta strona została skorygowana.

My trzej rozmieściliśmy się poniżej — ja błyszczący młodością i siłą, opalany po przebytej wędrówce, Summerlee uroczysty, ale zawsze sceptyczny, ukryty za dymem swej nieodłącznej fajeczki, i lord Roxton, muskularny, szczupły, wsparty na swym sztucerze, nie spuszczający orlego wzroku z twarzy mówiącego. Po za nami usiedli dwaj smagli metysi i gromadka indjan, a nad nami wznosiła się skalna ściana, dzieląca nas od celu naszej wyprawy.
— Nie potrzebuję chyba mówić — zaczął kierownik naszej ekspedycji — że podczas poprzedniej mojej tu bytności próbowałem wszystkich środków aby wdrapać się na szczyt. Skoro mi się to nie powiodło, wątpię, aby mogło się udać komu innemu, jestem bowiem wprawnym góralem. Coprawda nie miałem ze sobą tych przyrządów w które zaopatrzyłem się teraz, to też nie wątpię, że udałoby mi się wedrzeć na tę odosobnioną skałę, ale cóż z tego? W pierwszej mojej podróży musiałem się śpieszyć, gdyż zbliżała się pora deszczowa a także i zapasy moje były na wyczerpaniu. Posunąłem się więc wzdłuż skał w kierunku wschodnim o jakieś sześć mil tylko, nie znalazłszy drogi na płaskowzgórze. Cóż poczniemy teraz?
— Widzę tylko jeden rozsądny sposób — rzekł profesor Summerlee — jeżeli posuwał się pan poprzednio na wschód, to idźmy teraz na zachód i tu szukajmy drogi.