Strona:PL Doyle - Świat zaginiony T2.pdf/84

Ta strona została skorygowana.

Sięgnąłem po strzelbę — kieszenie miałem pełne naboi — i, rozsunąwszy ciernie w bramie naszego obozu, szybko wymknąłem się do lasu. Ostatnie moje spojrzenie padło na Summerlee, najlichszego z wartowników, który nad dogasającym ogniem kiwał się tak miarowo, jak dziecinny pajac.
Ale nie zdołałem jeszcze ujść i stu metrów, gdy pożałowałem mej decyzji; wspomniałem już raz w moich listach, że na skutek zbyt żywej wyobraźni, nie jestem prawdziwie odważnym, ale, że zawsze lękam się, aby nie wyglądać na tchórza. Ten to właśnie lęk popchnął mnie naprzód; poprostu nie mogłem wrócić do obozu, nie dopiąwszy celu. Nawet gdyby moja chwilowa nieobecność ukryła się przed mymi towarzyszami, uczucie wstydu wobec samego siebie byłoby dla mnie zbyt męczącem. A jednak drżałem, widząc się tak samotnym w tym wielkim lesie, i dałbym dużo za to, aby się módz wycofać z honorem z całej tej sprawy.
Istotnie, strasznie było w lesie. Drzewa, rosnące gęsto, posplatane były ze sobą konarami tak ściśle, że przez gąszcz ich listowia dostrzegałem księżyc zaledwie w niektórych rzadszych miejscach. Wzrok mój, przyzwyczaiwszy się do ciemności, rozróżnił wśród drzew, rozmaite jej stopnie — gdzieniegdzie majaczyły przedemną jakieś szare, niejasne kontury, gdzieidziej znów mijałem ze strachem, ziejące cienia plamy, podobne do otworów olbrzymich jaskiń. Myślałem mimowoli o rozpaczli-