Strona:PL Doyle - Czerwonym szlakiem.pdf/65

Ta strona została skorygowana.

ne z nich lisy; brak im tylko należytej organizacyi.
— Czy posługujesz się pan nimi w sprawie Brixton? — spytałem.
— Tak jest; chciałbym wyświetlić pewien punkt. Zresztą to tylko kwestya czasu. Oho! dowiemy się jakiejś nowiny! Gregson idzie ulicą, a na twarzy jego maluje się niewysłowiona błogość. Myślę, że chyba idzie do nas. Tak, zatrzymał się... Oto i on!
Dzwonek, szarpnięty silną ręką, odezwał się głośno i niebawem jasnowłosy policyant minął schody, skacząc po trzy stopnie i wpadł do naszej bawialni.
— Kochany panie, — zawołał, ściskając dłoń Holmesa, której ten do niego nie wyciągnął — proszę mi powinszować. Mam już wszystko w ręku, cała sprawa jasna, jak dzień.
Zdawało mi się, że po wyrazistej twarzy mego towarzysza przemknął cień niepokoju.
— Jakto, wpadliście na trop właściwy? — spytał.
— Trop właściwy! Ależ, panie, nasz jegomość siedzi już pod kluczem!
— A nazywa się?
— Artur Charpentier, podporucznik marynarki królewskiej — odrzekł pompatycznie Gregson, zacierając tłuste ręce i podając naprzód korpus.
Sherlock Holmes odetchnął z widoczną ulgą, a uśmiech powrócił na twarz jego.
— Usiądźcie, panie Gregson i sprobójcie jedno z tych cygar — rzekł. — Radzibyśmy jaknajprędzej wiedzieć, w jaki sposób to się stało. Może napilibyście się trochę whiskey z wodą?
— Przydałoby się — odparł policyant. — Jestem zupełnie wyczerpany pracą ostatnich dwóch dni. Nietyle wysiłkiem fizycznym, ile natężeniem umysłu. Pan zrozumie mnie lepiej, niż ktokolwiek, pa-