Strona:PL Doyle - Dolina trwogi.pdf/204

Ta strona została przepisana.

jego dawny znajomy z Chicago — zaczepił go nawet na dworcu, kiedy czekał na pociąg. Mc Murdo odwrócił się i nie chciał z nim mówić. Przyjechał z powrotem po południu i widział się z Mc Gintym w Domu Związku.
— Przyjdzie — rzekł.
— Dobrze — rzekł Mc Ginty. Olbrzym stał z zakasanemi rękawami, z łańcuszkiem od zegarka i brelokami, które błyszczały na obszernej kamizelce i lśniącą spinką djamentową, która przeglądała przez nieuczesaną jego brodę. Szynk i polityka zrobiły z prezesa człowieka bogatego i potężnego.
Tem groźniejsze było dla niego widmo więzienia lub szubienicy, które stanęło przed nim ubiegłej nocy.
— Czy sądzisz, że wie dużo? — zapytał, zaniepokojony.
Mc Murdo wstrząsnął głową z miną ponurą.
— Był tu czas dłuższy — przynajmniej sześć tygodni. Sądzę, że nie przyjechał dla przyjemności. Jeśli pracował wśród nas przez cały ten czas, rozporządzając pieniędzmi towarzystw kolejowych, należy się spodziewać, że zebrał sporo wiadomości i że je im przesłał.
— Nie ma słabych ludzi w Loży — zawołał Mc Ginty. — Wszyscy są pewni, jak stal. A jednak, na Boga, przychodzi mi na myśl ten tchórz Morris. Co o nim sądzisz? Jedynie on mógłby nas wydać. Mam ochotę posłać mu kilku chłopców jeszcze przed wieczorem, którzyby kijami wydobyli od niego wszystko, co wie.
— Toby nie zaszkodziło — odpowiedział Mc Murdo. — Nie przeczę, że mam słabość do Morrisa i nie chciałbym, aby go spotkało coś przykrego. Mówił ze mną raz czy dwa razy w sprawach Loży