Strona:PL Doyle - Mistrz z Krocksley.pdf/135

Ta strona została skorygowana.

— Sądzę jednak, że wkrótce zobaczymy go — odpowiedział Danbury, a w duchu pomyślał: „Jeżeli nie my, to ja napewno go zobaczę”.
I rzeczywiście, klacz starego łowczego robiła już bokami. Wybuchały z niej kłęby pary, jak z okna pralni. Psy skręciły z głównej drogi na boczną ścieżynę, z której znowu trzeba było skręcić na inną bez porównania węższą. Gałęzie uderzały jeźdzców po twarzach, jazda w jednym rzędzie stała się niemożliwą. Wat ruszył naprzód. Łowczy, którego koń unosił kopyta, jak ciężary, pozostał w tyle. Nawet Matylda zaczęła okazywać zmęczenie i bieg jej był wyraźnie ociężały. Dopiero, gdy Danbury przynaglił ją strzemionami, ożywiła się i pomknęła naprzód, jakgdyby chcąc przez to wykazać, że stać ją jeszcze na lepszą jazdę.
Wat podniósł oczy i nagle ujrzał w dali, w perspektywie ścieżki, wysoki drewniany parkan. Psy przeleciały pod parkanem i znalazły się już na drugiej stronie. Trzeba było przeskakiwać, albo, jak to mówią, paść u celu. W takich razach Wat decydował się szybko. Uderzył Matyldę strzemionami pod żebra aż koń prysnął, jak strzała, w powietrze i w jednej chwili przesadził parkan. Zanim zdążył opamiętać się po tak gwałtownym salto-mortale, gdy usłyszał za sobą straszny łomot