Strona:PL Doyle - Spiskowcy.pdf/125

Ta strona została przepisana.

Doszedł mnie szmer jedwabiu, różowe światło i to było wszystko; portjera zapadła.
Berthier w kącie ogryzał paznokcie: Talleyrand patrzył na niego z ironją; de Méneval z miną, jaką ma dziecko, schwytane na uczynku, kiedy macza palec w konfiturach; dumał nad plikiem papierów.
Constant, zawsze cichy i dyskretny, zapalał świece.
— Kto to jest? — zapytał minister.
— Ta panna z opery — mruknął Berthier.
— Więc ta mała Hiszpanka już w niełasce?
— Nie sądzę; jeszcze wczoraj była tu...
— A ta druga hrabina?
— Mieszka w Ambleteuse.
— „Panowie, bardzo proszę, bez skandalów na dworze“ — drwił Talleyrand z gorżkim uśmiechem.
Pamiętał, jaką naukę dał cesarz swemu otoczeniu, a przedewszystkiem jemu samemu.
— Ale, ale, panie de Laval — rzekł, żbliżając się do mnie — jak stoi partja Bourbonow w Anglji? Jakie ma widoki, jakie projekty? Czy myślą o szansach powodzenia?
W przeciągu dziesięciu minut zadał mi tysiąc pytań, wyciągnął tysiąc objaśnień. Przekonałem się, że cesarz dobrze go osądził. Pan de Talleyrand nie był przyjacielem w nieszczęściu i przeciwnościach; on zawsze i napewno pójdzie za tym, przy kim będzie siła i zwycięstwo.
Rozmawialiśmy jeszcze kiedy wpadł Constant pomieszany i wzburzony, co było rzeczą niesłychaną u człowieka z jego charakterem.
— Co takiego, Constant?
— A to, a to, że ja oszaleję!.. Nieszczęście, Boże, jakie nieszczęście!..
— Powiedz-że raz, Constant...
— Ach! panie de Talleyrand, nie śmiem przeszkadzać cesarzowi, a jednak...