Strona:PL Doyle - Spiskowcy.pdf/48

Ta strona została przepisana.

mnie w kawały poszarpał... Nie, stanowczo, lepiej, że tak się stało...
Minęliśmy błota i od kilku chwil mieliśmy pod nogami miękką, gęstą trawę. Droga przed nami wiła się wężykowato do wierzchołka wzgórza.
Towarzysz mój szedł ciągle bez wahania, tak samo szybko jak kiedy wyszliśmy z rudery. Dosyć mi to dogadzało, gdyż tak byłem zmęczony, że gdyby nie ten przymusowy ruch, byłbym upadł, aby się nie podnieść.
Kiedy wyemigrowałem do Anglji, miałem zaledwie lat ośm, to też bardzo niewyraźnie pamiętałem okolicę, w której się urodziłem. Nie wyobrażałem sobie nawet, gdzie się znajdujemy i nie obchodziło mnie to wcale. Wszystko mi było jedno.
Pragnąłem tylko jednej rzeczy: spać, spać długo, bardzo długo. Podnosiłem nogi i stawiałem na gruncie jak automat. Drzemałem z otwartemi oczami.
Naraz obudziłem się drżąc cały.
Stary zatrzymał się nad brzegiem dołu, którego obwód rysował się w niepewnem świetle księżyca.
Deszcz ustał, lecz tam w górze przewalały się ciężkie czarne chmury. Stoliśmy przed opuszczoną kopalnia, zarośniętą prawie cierniem i paprocią.
Stary, upewniwszy się, że nikt nas nie śledzi, zapuści się w głąb, a ja wstąpiłem w jego ślady.
Dotarliśmy niedługo do ściany kredziastej i szliśmy wzdłuż niej, aż do skały poprzecznej w kształcie monolitu.
— Nie widzisz jakiego światła? — zapytał mój to warzysz.
Obejrzałem się dokoła; nic nie zobaczyłem.
— To dobrze! Wejdź, młodzieńcze, ja pójdę za tobą.
Osłupiałem. Czarny otwór ukazał się u stóp monolitu.
Podczas kiedy patrzyłem dokoła, stary oderwał szybko kilka gałęzi cierni i odsłonił ten otwór, o którym zapewne on tylko wiedział.