Strona:PL Doyle - Spiskowcy.pdf/49

Ta strona została przepisana.

— Trochę wąsko z początku — rzekł — lecz dalej się rozszerza.
Nie mogłem się zdecydować...
Bo zważywszy, kim był ten zagadkowy człowiek? Dokąd mnie prowadził? Czy mieszkał w jaskini jak tygrys? Czy chciał mnie wciągnąć w zasadzkę?
Księżyc ukazał się na chwilę i oświecił tajemniczy otwór. Przerażające to było; możnaby rzec, usta bezzębne, drwiące, w bladej twarzy trupa.
— Zapóźno cofać się — zauważył mój towarzysz. — No, proszę o trochę zaufania...
— Panie, jestem na twoje rozkazy — rzekłem.
— Więc, proszę naprzód.
Zapuściłem się w przejście tak zaciśnięte i niskie, iż musiałem czołgać się na kolanach. Odwróciwszy się trochę, spostrzegłem spiczastą sylwetkę szpiega. Stał chwilę nieruchomo w otworze.
Potem usłyszałem szelest gałęzi i wszystko ucichło.
Przejście zostało zamknięte z powrotem. Posłyszałem szmer: stary czołgał się za mną.
— Idź, aż trafisz na stopień schodów — odezwał się. — Tam będzie wygodniej, tam skrzeszę ognia.
Wielkie dla mnie szczęście, że byłem wtedy szczupły, gdyby nie to, nie wiem jakbym się obracał w tej rurze, w której grzebietem dotykałem sufitu, a łokciami ścian bocznych.
Po kwandransie takiego spaceru, dotknąłem rękami stopnia schodów... Wdrapałem się na ten stopień i odetchnąłem świeżem po ietrzem; byliśmy widocznie w miejscu przestronniejszem.
Stary skrzesał ognia; mieliśmy więc światło, wprawdzie słabe, żółte, światło małej świeczki, lecz przynajmniej można było coś widzieć.
Pierwsze moje spojrzenie padło na twarz przewodnika,