Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/129

Ta strona została przepisana.

„Ambitny byłem, pragnąłem się wybić. A przytem musiałem myśleć o matce i siostrach. Dzięki Bogu, świta. Ciocia i pani przestaną marznąć.“
„A jak panu jest bez marynarki?“
„O, ja jestem zdrów jak ryba. Mnie tak jest doskonale.“
Długa, ciężka noc mijała. Granatowe niebo przeszło w przecudny liljowy cień, przez który jeszcze przebijały większe gwiazdy. Na wschodzie szary pas rozszerzał się coraz bardziej i zachodził lekkim różem, a na nim wachlarzowato rozstrzeliwały się i drżały promienie niewidzialnego słońca.
Wtem nagle jadący uczuli ciepłe dotknięcie na plecach, a przed nimi wyskoczyły na piasku czarne cienie. Derwisze pozrzucali płaszcze, podniósł się gwar rozmów. I więźniowie poczęli ożywiać się i zajadali chciwie „dorę“, którą im wyznaczono na śniadanie. Oznajmiono krótki odpoczynek i wszyscy dostali po kubku wody.
„Czy mogę z panem pomówić, panie pułkowniku?“ — zapytał dragoman.
„Nie“ — odburknął Cochrane.
„Ale to coś bardzo ważnego, od tego zalety nasze ocalenie.“