Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/159

Ta strona została przepisana.

stolet, żeby pan nie mógł powiedzieć, że jesteście bez broni.“
Był to niezgrabny, wyranżerowany klekot, ale pułkownik zajrzał i przekonał się, że jest nabity. Wsunął go prędko do kieszeni żakietu.
„Dziękują ci“ — rzekł — „mów wolno, żebym cię rozumiał.“
„Jest nas ośmiu, którzy chcemy dostać się do Egiptu. A panów jest czterech. Jeden z naszych, Mahomet Ali, związał razem dwanaście wielbłądów. Są najbardziej rącze ze wszystkich, oprócz tych, na których jadą emirowie. Straże stoją na czatach, ale są rozrzucone w różnych kierunkach. Naszych dwanaście wielbłądów czeka tuż obok nas, — to te dwanaście za akacją. Jeżeli tylko uda się nam wsiąść i wydostać stąd, przypuszczam, że niewielu nas dogoni, a mamy przytem karabiny. Straże nie będą w stanie tylu naraz pochwycić. Bukłaki są wszystkie pełne wody i możemy zobaczyć znowu Nil jutro wieczorem.“
Pułkownik nie mógł zrozumieć wszystkiego, ale to, co przychwycił, wystarczyło, żeby iskierka nadziei zatliła się w jego sercu. Ostatni straszny dzień wyrył ślady na jego sinej twarzy i włosach, które raptownie pobielały. Mógłby być ojcem szykownego i pysznie