Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/201

Ta strona została przepisana.

czył ich ten nagły wybuch i starali się uspokoić go łagodnemi słowy.
„Mam zupełne pomieszanie zmysłów“ — powtórzył — „czy odgadną panie, com zobaczył?.“
„Wszystko jedno co, niech się pan nie przejmuje“ — mówiła pani Belmont, kładąc pieszczotliwie rękę na jego dłoni, kiedy ich wielbłądy się zrównały. — „Niema w tem nic dziwnego, pan jest przemęczony. Tyle czasu myślał pan i działał za nas wszystkich. Zatrzymamy się niedługo, a parę godzin snu zupełnie postawi pana na nogi“.
Ale pułkownik znowu podniósł oczy i znowu krzyknął z wyrazem wzburzenia i przestrachu.
„W życiu mojem nic nigdy nie widziałem wyraźniej. — Na czubku skały, po naszej prawej ręce, stoi biedny ksiądz w mojej czerwonej chustce na głowie, zupełnie taki, jakeśmy go zostawili“.
Kobiety spojrzały wślad za przerażonym wzrokiem towarzysza, a po chwili ogarnęło je to samo osłupienie.
Czarna turnia, niby baszta, sterczała na prawo od okropnego grzebienia, na który w tej chwili mozolnie pięły się wielbłądy. W jednym punkcie wystawał z niej ostry ząb, a na nim samotnie rysowała się postać ludzka,