Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/217

Ta strona została przepisana.

chali opodal w bezładnej kupie, łaciaste kaftany ich i turbany czerwone chwiały się w takt ruchu wielbłądów. Nie robili wrażenia wojska rozgromionego, bo poruszenia ich były bardzo powolne, ale rozglądali się i zmieniali szyki, jakgdyby nie byli pewni, jakiej taktyki należy się trzymać. Nic dziwnego, że wyglądali nieswojo; wobec ostatecznego wyczerpania wielbłądów położenie ich było beznadziejne. Oddział sarraski wynurzył się z wąwozu, żołnierze pozsiadali z wielbłądów, ustawiając wierzchowce swoje grupkami po cztery, strzelcy tymczasem uklękli w długi szereg przed którym zabieliła się zaraz kłębiasta linia dymu. Jedna za drugą śmigały z niej kule ku arabom, którzy ostrzeliwali się bezplanowo, siedząc na wielbłądach. Ale oczy widzów oparły się nie na smętnej grupie derwiszów, ani nawet nie na długiej linii klęczących strzelców. Gdzieś z oddali trzy szwadrony halfańskiego korpusu wielbłądziego zbliżały się zwartą kolumną i zatoczyły, nadjeżdżając, wspaniałe półkole. Arabowie byli wzięci we dwa ognie.
„Na Boga!“ — krzyknął pułkownik — „czy widzicie, co się dzieje?“
Wielbłądy derwiszów uklękły wszystkie razem i jeźdźcy zeskoczyli na ziemię. Na czele ich widać było wysmukłą, okazałą postać —