Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/64

Ta strona została przepisana.

Był to widok, który, raz dostrzeżony, musi już na zawsze pozostać w pamięci. Taki przestwór dzikiej nieprzerwanej pustyni mógłby być raczej fragmentem jakiejś zimnej i wypalonej planety, ale nie naszej plennej i dobrotliwej ziemi. Ciągnęła się ona bez końca i bez końca, aż gdzieś, na niezmierzonej dali tonęła w miękkiej fioletowej mgle. Na bliższym planie piasek był połyskliwie złoty i oślepiająco jaskrawy w słońcu. Jak porwany łańcuch stało na nim sześciu dzielnych żołnierzy, opartych nieruchomo o karabiny; wszyscy rzucali cienie tak czarne, jak oni sami. Poza złotą równiną leżał zwał owych czarnych żużli, z zygzakami żółtych piaszczystych rozpadlin. A jeszcze dalej wynurzały się wyższe i bardziej fantastyczne wierzchołki, za nimi jeszcze wyższe i tak jedne pasma przezierały z za drugich, aż po ową fioletową sreżogę. Żadne ze wzgórz nie było bardzo wyniosłe, jakieś paręset stóp najwyżej, ale ich dzika, zębata piła i urwiste stoki ze spalonych słońcem głazów nadawały im groźne i swoiste piętno.
„Pustynia libijska“ — oznajmił dragoman dumnym ruchem ręki. — „Największa pustynia świata. Gdyby ktoś wyruszył stąd prosto na zachód i nie zboczył ani na północ, ani na południe, pierwsze domy, jakieby napotkał,