Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/67

Ta strona została przepisana.

„Niema sojuszników z tej strony rzeki“ — odparł szorstko pułkownik. — „Co do tego nie mam złudzeń. Dajmy pokój faramuszkom. Trzeba się przygotować na najgorsze“.
Jednak na przekór tym słowom stali jak skamieniali w niemej gromadzie ze wzrokiem wbitym w równię. Nerwy ich były porażone nagłym wstrząśnieniem i scena rozgrywała się dla wszystkich jakby we śnie, — majak, nie tyczący się ich i nie osobisty. Jeźdźcy na wielbłądach wynurzali się z gardzieli o jakąś milę od drogi, którą oni tu niedawno przybyli. To też odwrót był dla nich całkowicie odcięty. Kurz i długi sznur zwierząt wskazywały, że to wojsko wypływa z za wzgórz, bo siedemdziesiąt wielbłądów z ludźmi zajmuje znaczny kawał przestrzeni. Wydostawszy się na otwarty piasek, arabowie bardzo przezornie sformowali front i na ostry głos trąby ruszyli naprzód jednym szeregiem kołyszących się postaci, a piasek buchał żółtemi kłębami z pod kopyt wielbłądów.
W tej samej chwili sześciu czarnych żołnierzy sudańskich podsunęło się z karabinami. Ruchem wytrawnych szermierzy wślizgnęli się za siodło skalne na stoku pagórka. Ka-