Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/68

Ta strona została przepisana.

rabiny ich zawarczały wszystkie razem, gdy kapral dał im znak, by dać ognia.
I teraz nagle pierwsze odrętwienie podróżnych opadło, ogarnęła ich szaleńcza, bezsilna energja. Zaczęli w opętaniu kołować po swojem płaskowzgórzu, jak wylękłe kury śród sztachet dziedzińca. Nie mogli pogodzić się z myślą, iż niema dla nich ucieczki. Raz po raz rzucali się na zrąb wielkiej skały, która wpadała stromo w rzekę, ale najmłodsi i najzuchwalsi z nich nigdyby się nie odważyli spuścić tamtędy. Obie kobiety uczepiły się dygocącego Manzora, w poczuciu, że on jest z urzędu odpowiedzialny za ich bezpieczeństwo. Kiedy biegał w rozpaczy tam i z powrotem, ich trzy spódnice powiewały razem. Adwokat Stephens trzymał się bezustannie Sadie Adams, bełkocąc jak automat: „Niech się pani nie boi, panno Sadie, niech się pani nie boi“, chociaż sam cały drżał ze wzruszenia. Pan Fardet deptał wkoło, siejąc swemi gardlanemi r i błyskał gniewnie w stronę towarzyszy, jak gdyby to oni go w jakiś sposób zdradzili. Ksiądz Stuart stał z otwartą parasolką, wlepiwszy bezmyślne i przerażone oczy w dalekich jeźdźców. Cecil Brown kręcił eleganckiego wąsika, blady bardzo, ale wzgardliwy jak zawsze. Pułkownik, Belmont i młody