Strona:PL Doyle - W sieci spisku.pdf/62

Ta strona została przepisana.

cofać, — rzekł mój towarzysz. — Musi pan już mieć zaufanie.
— Jestem na pańskie rozkazy, — odpowiedziałem.
— A więc proszę śmiało naprzód, ja idą za panem,
Wsunąłem się w to wąskie przejście. Było tak niskie, że musiałem się czołgać na rękach i nogach; z trudem tylko mogłem szyję tak dalece obracać, by widzieć za sobą czarną spiczastą sylwetkę szpiega. Obok wejścia zatrzymał się chwilę, potem usłyszałem szelest gałęzi podnoszących się do góry; blade światło, wpadające z zewnątrz, znikło. Dokoła panowała ciemność głęboka. Słyszałem jednak z tyłu szmer jego kolan na ziemi i wiedziałem, że starzec czołga się za mną.
— Tylko dalej — rzekł do mnie — aż trafi pan na stopień schodów, wiodący na dół. Potem będziemy już mieli więcej miejsca i będziemy też mogli zaświecić światło.
Nie mogłem się wygiąć, gdyż grzbietem dotykałem sufitu, a łokciami ścian bocznych. Byłem wtedy jednak na szczęście szczupły i zwinny, posuwałem się tedy naprzód szybko i bez trudu aż, w odległości może stu kroków od wejścia, namacałem rękoma stopień, o którym mówił mój przewodnik. Zsunąłem się na dół i poznałem natychmiast po lepszem i świeżem powietrzu, że się znajduję w miejscu przestronniejszem.
Towarzysz mój skrzesał ognia; żółte światło świecy woskowej padło na chudą twarz starca, z drgającemi kurczowo mięśniami, która wyglądała jak gdyby z drzewa rzeźbiona. Tylko głowa jego była jasno oświetlona; zresztą panowała dokoła ciemność. Potem podniósł starzec świecę w górę i obracał ją powoli dokoła, tak że oświetlała całe to miejsce, w którem się znajdowaliśmy.