Strona:PL Doyle - Wspomnienia i przygody T2.pdf/110

Ta strona została skorygowana.

z nich zapytał mnie obcesowo: „Niech też pan powie, kiedy pokój nastanie?“ Wszyscy oni byli pod wrażeniem, że całe imperjum brytyjskie pragnie pokoju; podtrzymywało to ich opór. „Mojem zdaniem nie prędko“, odpowiedziałem. Popatrzyli na siebie w milczeniu, poczem ten sam zapytał znowu: „A czemu pan tak miarkuje?“ „Mnie się tak widzi“, odparłem z jak największą prostotą, „ten kraj będzie kolonją Brytyjską; byłoby dla nas rzeczą niewygodną mieć kolonję, pełną niebezpiecznych ludzi. Trudnoby było ich wtedy się pozbyć. Wszak byliby oni współ-obywatelami, równymi nam wobec prawa. Ta wojna daje nam jedyną sposobność pozbycia się ich, więc jeśli czasu starczy, wytępimy ich teraz. Staruszkowie chrząkali groźnie i puszczali ogromne kłęby dymu z ich fajek, lecz nie wiedzieli co odpowiedzieć. Być może, że te moje słowa dotarły w jakiejś formie do uszu tego, o którym myślałem.
Najdłuższą wycieczkę z Pretorji do Waterval odbyłem w towarzystwie Burnett’a Burleigh’a, na wózku lokalnej konstrukcji. Raz zbliżyliśmy się do patrolującego oddziału Burów, złożonego z tuzina jezdnych. Burleigh nie wierzył, że to oddział nieprzyjacielski, aż mu zwróciłem uwagę na fakt, że kilka koni jest białej maści, rzecz niedopuszczalna w naszej armji. Oglądnąwszy ich przez lunetę, towarzysz mój przyznał mi rację. Musiał ten oddział być czemś bardzo zajęty, bo zupełnie nie zwrócił na nas uwagi, chociaż z łatwością mógł nam odciąć odwrót. Dojechaliśmy do wielkiego obozowiska jeńców, w którem do niedawna wielu