Strona:PL Doyle - Wspomnienia i przygody T2.pdf/33

Ta strona została skorygowana.

i grzęznąc. W pewnej chwili ujrzeliśmy w oddali światełko; przyśpieszyliśmy kroku i wkrótce znaleźliśmy koło miotu jakiegoś rudego brodacza, który siedział obok namiotu przy stoliku, na którym rysował coś w świetle lampki. Deszcz przestał padać, lecz niebo było jeszcze zachmurzone. W odpowiedzi na nasze pozdrowienia, człowiek ten odparł mrukliwie, że jest Niemcem, czyniącym pomiary w pustyni. Kiedyśmy mu oznajmili o celu naszej podróży, wskazał ręką kierunek, którego mieliśmy się trzymać i oświadczył, że jesteśmy niedaleko miejsca naszego przeznaczenia. Opuściwszy namiot brodacza, udaliśmy się we wskazanym kierunku, lecz po pewnym czasie straciliśmy znów ślad i posuwaliśmy się naprzód na oślep. Nareszcie po jakichś dobrych dwóch godzinach ujrzeliśmy w oddali migotające światełko; niestety, zbliżywszy się, przekonaliśmy się, że był to ten sam namiot, tego samego brodacza, że więc krążyliśmy w kółko. Otrzymawszy nowe wskazówki ruszyliśmy w drogę i tym razem dotarliśmy w określonym czasie szczęśliwie do drewnianej budy, która znaczyła połowę naszej drogi. Posiliwszy się nieco rzuciliśmy się na leżaki i wyczerpani zasnęliśmy szybko.
Ranek wynagrodził wszystkie niepowodzenia poprzedniego dnia. Powietrze było chłodne, rzeźkie i jasne, napełniające otuchą i poczuciem zdrowia; nawet jednostajny obraz żółtego piasku z czerwonemi skałami, z błękitną kopułą nad niemi, usposabiał rozweselająco. Po kilku godzinach drogi dotarliśmy szczęśliwie