Strona:PL Doyle - Wspomnienia i przygody T2.pdf/78

Ta strona została skorygowana.

umarło. Na szczęście my starsi, trzymaliśmy się jako tako i zyskaliśmy wkrótce pomoc w osobie Dra Schwartza z Capetown. Mozół był ogromny, lecz czerpaliśmy siły w myśli, że obecność nasza nie jest bezcelową. Lecz największą pomocą był dla nas duch, który ożywiał pacjentów. Cierpliwość z jaką znosili oni swe cierpienia była istotnie budującą. Żołnierz brytyjski narzeka w czasie pokoju, lecz nigdy się nie skarży w obliczu śmierci.
Nasz szpital nie przedstawiał się gorzej od innych, że zaś było ich sporo, stąd łatwo sobie wyobrazić warunki, w jakich się znaleźli mieszkańcy miasta. O sporządzaniu trumien nie było mowy, więc grzebano zmarłych — przeciętnie sześćdziesięciu dziennie — spowitych w szare koce, w płytkich grobach. Nad miastem unosiła się woń chorobliwa, przyprawiająca o mdłości. Raz, gdym wyjechał na godzinę poza miasto, by odetchnąć świeższem powietrzem, w odległości jakichś sześciu mil zmienił się kierunek wiatru i nagle otoczyła mnie ta sama woń. Mam wrażenie, że gdybym ją poczuł na chwilę teraz, uczułbym ten sam nastrój, w jakim się wówczas znajdowałem.
Lecz nareszcie skończył się ten okres. Armja ruszyła z miejsca, tak, że część chorych nowych znalazła się w innych, dalej położonych szpitalach. Wodociągi odebrano niemal bez oporu. Udałem się z tą częścią armji, która wyruszyła na ich odbicie; pamiętam, że spałem tę noc, spowity w płaszcz pod jakimś wagonem i przeziąbłem tak, że zdało się iż nawet wnętrzności w człowieku przemarzły. Następnego ranka spo-