Strona:PL Doyle - Wspomnienia i przygody T2.pdf/99

Ta strona została skorygowana.

napoić konie u grobli. Obok niej czarna kobyła tarza się po ziemi. Dziwny obraz zadowolenia. Nagłe ruchy jej stygną. Jeszcze jeden trup, który będzie zatruwał powietrze. Spoczywamy przy grobli, paląc fajki. Drogą przejeżdża korpus kawalerji kolonjalnej; po odznakach rozpoznanych przez lunety poznajemy, że to głośny i wsławiony korpus. Lecz gniew człowieka zbiera na myśl, jak mało w nas zmysłu wojennego, mimo tylu poniżających klęsk, które powinny nas już były czegoś nauczyć. Oto w kraju nieprzyjacielskim, pełnym zasadzek, pułk ten jedzie sobie najspokojniej, bez straży, bez skautów, bez służby wywiadowczej. Tylko jakiś Napoleon, któryby spotkawszy taki pułk, zerwał szlify pułkownikowi i zdegradował go na miejscu, bez apelacji, mógłby zreorganizować naszą armję.
Jedziemy dalszych sześć mil otwartą równiną i spotykamy mały konwój pod eskortą milicji, który zjeżdża z właściwej drogi. Zwracamy jego uwagę na błąd, lecz kapitan dowodzący okazuje wielki niepokój.
— Tam na tym pagórku, — jakieś pół mili na lewo od nas, — przyczaili się Burowie, — oświadcza.
— Pewnie gromada Kafirów, — uspokajamy go.
— Nie, nie; Burowie na koniach, ze strzelbami przez ramiona. — Widzimy istotnie jakieś figury, poruszające się w oddali, lecz powtarzamy, że to Kafirowie. W końcu rozjeżdżamy się, nieprzekonani. Byliśmy pewni, że ów kapitan, prowadzący pierwszy konwój, był ofiarą rozigranej wyobraźni, lecz urósł on w naszych oczach dnia następnego, gdyśmy się dowie-