Strona:PL Dumas - Anioł Pitoux T1-2.djvu/126

Ta strona została skorygowana.

Słowom tym potaknęło sto pałających gniewem głosów, wołając:
— Broni!... broni!... niech nam broń dadzą!...
Tłum, który się zebrał na ulicy, rozogniony zapałem młodzieży, rzucił się na kratę.
Przełożony padł na kolana i wyciągając ręce przez kratę, zawołał błagalnie:
— Przyjaciele!... przyjaciele!... oszczędźcie te biedne dzieci.
— Z pewnością, że o ich krzywdzie nie myślimy — odpowiedział jeden z gwardzistów!... Ładne chłopaki... będą się bić jak anioły.
— Przyjaciele!... moi przyjaciele!... Te dzieci, to święty depozyt, powierzony mi przez ich rodziców, ja za nich odpowiadam; ojcowie ich i matki liczą na mnie, na miłość boską nie uprowadzajcie tych dzieci.
Przeciągłe ryki, dolatujące z głębi ulicy, to jest z ostatnich szeregów tłumu, były odpowiedzią na te błagania.
Billot wystąpił przeciw gwardzistom, tłumowi, uczniom nawet i zawołał:
— Ma rację, to święty depozyt; niech ludzie dają się zabijać, ale dzieci niech żyją; to nasienie przyszłości.
Szmer niezadowolenia dał się słyszeć w tej chwili.
— Kto szemrze — zawołał Billot, — ten napewno nie jest ojcem. Ja, który przemawiam do was, przydźwigałem wczoraj na ramionach dwóch zamordowanych ludzi, oto krew ich na mojej koszuli. Patrzcie!...
I ukazał zakrwawioną kamizelkę i koszulę, co zelektryzowało obecnych.
— Wczoraj — ciągnął dalej Billot — biłem się w Palais-Royal i w Tuilleries, i to chłopię także się biło, ale nie ma ono ani ojca, ani matki, zresztą to już prawie człowiek.
I wskazał na Pitoux, a ten się dumnie wyprostował.
— Dzisiaj znowu się bić będę, — ciągnął dalej Billot — ale niech mi nikt nie śmie powiedzieć: Paryżanie nie byli w stanie poradzić żołdakom cudzoziemskim i dzieci do pomocy wezwali.
— Racja!... prawda!... — krzyknęły chórem kobiety i gwardziści. — Ma słuszność. Dzieci!... wróćcie się, wróćcie!...