Strona:PL Dumas - Anioł Pitoux T1-2.djvu/152

Ta strona została skorygowana.

— Czyby pan, u licha, chciał jeszcze czego żądać ode mnie?...
— Tak. Czy pan zna rządcę Bastylji?...
— Pana de Launay?...
— Nie wiem, jak się nazywa.
— Nazywa się pan de Launay.
— Dobrze. Więc pan zna pana de Launay?...
— Jeden z moich przyjaciół.
— To zapewne pragniesz pan, ażeby mu się nic złego nie stało.
— W samej rzeczy.
— A na to jedyna rada, ażeby mi oddał Bastylję, albo przynajmniej doktora Gilberta.
— E!... chyba się pan nie spodziewasz, ażebym ja wpływem swym skłonić go chciał do wydania wam albo więźnia, albo fortecy, nieprawda?...
— To już moja rzecz, ja pana proszę tylko o wstęp do niego.
— Uprzedzam pana nadto, że, gdy wejdziesz sam, możesz wcale z niej nie wyjść.
— Cudownie!...
— Dam więc panu przepustkę do Bastylji, jeżeli pan tak chcesz koniecznie.
— Nawet czekam.
— Ale pod pewnym warunkiem.
— Jakim?
— Że nie przyjdziesz pan jutro do mnie żądać przepustki na księżyc. Uprzedzam pana, że tam nie znam nikogo.
— Ej!... Flesselles!... Flesselles!... — ozwał się jakiś głos szorstki, — jeżeli wciąż będziesz miał dwa oblicza, jedno uśmiechające się do arystokratów, drugie uśmiechające się do ludu, dziś albo jutro możesz sam sobie przyśpieszyć przepustkę na tamten świat, z którego się już nie powraca.
Prefekt obrócił się i drgnął.
— Kto mówi — zapytał.
— To ja, Marat.
— Marat filozof!... Marat lekarz!... zawołał Billot.
— Tak — odpowiedział tenże sam głos.
— Tak jest, Marat filozof, Marat lekarz... odezwał się Flesselles — a jako lekarz, powinienby zająć się le-