— Poszedł uzbroić dwadzieścia tysięcy ludzi u Inwalidów.
— To dajże mi ten papier. Ja jestem Gonchon.
Billot cofnął się o krok.
— Ty jesteś Gonchon?... — zapytał.
— Przyjaciele — odezwał się łachmaniarz — patrzcie, ten człowiek mnie nie zna i pyta, czy to prawda, że jestem Gonchcn?
Tłum wybuchnął śmiechem, wszystkim tym ludziom wydawało się niepodobne, ażeby ktoś nie znał ich ulubieńca i przewódcy.
— Niech żyje Gonchon!... — krzyknęło kilka tysięcy głosów.
— Masz — rzekł Billot i podał mu papier.
— Przyjaciele — rzekł Gonchon po przeczytaniu — i uderzył po ramieniu Billota oto nasz brat; Marat mi go poleca, można więc na niego liczyć. Jak się nazywasz?...
— Nazywam się Billot[1].
— A ja — rzekł Gonchon — nazywam się Hache[2], we dwóch, spodziewam się, dokażemy czegoś.
Tłum uśmiechnął się na ten krwawy dowcip.
— Tak, tak, dokażemy czegoś — odezwał się tłum.
— Cóż mamy czynić dalej? — zapytało kilka głosów.
— A!.. to rozumiem! — odezwał się Billot.
— Słuchaj-no, dzielny Gonchon, ilu rozporządzasz ludźmi?...
— Mam ich około trzydziestu tysięcy.
— Do twoich trzydziestu tysięcy, przybędzie niebawem dwadzieścia od Inwalidów, a tutaj jest z dziesięć. To więcej niż potrzeba ażeby zdobyć Bastylję, i jeżeli nie dziś, to nie zdobędziemy jej nigdy.
— Zdobędziemy — rzekł Gonchon.
— Spodziewam się. Zbierz więc swoje trzydzieści tysięcy łudzi, ja pójdę do komendanta i wezwę go, ażeby się poddał. Jeżeli się podda, tem lepiej, oszczędzimy krwi; jeżeli się nie podda, krew przelana spadnie na niego: a w tych czasach krew niesłusznie przelana sprowadza nieszczęście. Zapytaj niemców.
— Jak długo zabawisz u komendanta?...