Trudno byłoby powiedzieć — kto był lepszy, żyjący czy umarły?
Naraz straszna wszczęła się wrzawa w miejscu gdzie leżało ciało de Launay‘a. Przetrząśnięto ubranie i w kieszeni znaleziono kartkę, którą mu przesłał starszy zgromadzenia kupieckiego, a którą on pokazał majorowi Losmes.
Kartka ta, jak sobie przypominają czytelnicy, zawierała:
„Trzymaj się dobrze; ja zabawiam paryżan kokardami i obietnicami. Pod koniec dnia pan de Benseval przyśle ci posiłki“.
Straszne przekleństwo wzbiło się z bruku ulicy aż do okna ratusza, w którem stał Flesselles.
Chociaż nie odgadł przyczyny, zrozumiał groźbę i cofnął się wtył.
Ale już go widziano, już wiedziano, że tam jest; rzucono się po schodach, a tym razem, takim powszechnym ruchem, że ludzie, którzy nieśli Gilberta, opuścili go, ażeby przyłączyć się do tej nawałnicy, jaka się zerwała pod powiewem gniewu.
Gilbert chciał także dostać się do ratusza, lecz nie dlatego, ażeby się rzucić na Flessella, ale aby go bronić.
Już przebył trzy czy cztery schody ganku, gdy uczuł się gwałtownie pociągniętym wtył.
Odwrócił się, ażeby się uwolnić od tego nowego uścisku, ale tym razem poznał Billota i Pitoux.
— O! mordercy! — zawołała doktór — mordercy!
Rzeczywiście, w tejże chwili major de Losme padał, uderzony siekierą, tłum rozwścieczony utożsamiał samolubnego i barbarzyńskiego rządcę Bastylji, prześladowcę więźniów, z człowiekiem, który był dla nich zawsze szlachetnym opiekunem.
— O! tak, tak, odejdziemy stąd, bo już mi wstyd, że zostałem uwolniony przez takich ludzi.
— Doktorze — rzekł Billot — bądź pan spokojny. — To nie ci zabijają tutaj, którzy walczyli tam.
W chwili jednak, kiedy doktór schodził ze stopni schodów, na które wszedł, ażeby podążyć z pomocą Flessellowi,