Popychani, idąc jednak za adjutantem pana de Beauveau: Gilbert, Billot i Pitoux przybyli do karety, w której król w towarzystwie panów d‘Estaing i de Villequier, jechał wolno wśród rosnącego tłumu.
Był to widok ciekawy, nadzwyczajny, nieznany, bo poraz pierwszy się przedstawiający. Wszyscy gwardziści narodowi miejscy, ci zaimprowizowani żołnierze, z okrzykami radości biegli tam, dokąd król jechał, pozdrawiając go swemi błogosławieństwy, próbując być widzianymi i zamiast wracać do siebie, zajmowali miejsce w orszaku i towarzyszyli w drodze królowi.
Dlaczego? Nikt nie mógłby odpowiedzieć, czy szli za popędem instynktu?... Widzieli już, i chcieli raz jeszcze ujrzeć tego ukochanego monarchę.
Bo w epoce tej Ludwik XVI był uwielbianym królem, któremu francuzi wystawialiby ołtarze, gdyby Wolter nie był ich natchnął tak głęboką ku ołtarzom niechęcią.
Ludwik XVI spostrzegł Gilberta, opartego na ramieniu Billota; za nim szedł Pitoux, ciągnąc swój wielki pałasz.
— A! doktorze, piękny czas i lud piękny!
— Widzisz, Najjaśniejszy Panie — odparł Gilbert.
Potem pochylając się do króla, rzekł:
— Cóżem obiecał Waszej Królewskiej Mości?...
— Tak, panie, tak, i godnie dotrzymałeś słowa.
Król podniósł głowę i wyrzekł, chcąc być słyszany:
— Jedziemy bardzo wolno, ale zdaje mi się, że jeszcze za prędko, jak nato, co dziś jest do widzenia.
Strona:PL Dumas - Anioł Pitoux T1-2.djvu/381
Ta strona została skorygowana.
ROZDZIAŁ VII
PODRÓŻ