pastnikom, którzy cofnęli się zrazu przed bagnetami. Straż ta zajęła stopnie i trzymała się dobrze.
Oficerowie zresztą zamiast gróźb, przemawiali uprzejmie do tłumów i usiłowali je uspokoić.
Bailly tracił głowę. Po raz pierwszy biedny astronom znajdował się wobec wielkiej burzy ludowej.
— Co robić? — pytał wyborców — co czynić?
— Sądzić go! — wołało kilka głosów.
— Nie ma sądu pod naciskiem tłumów — odparł Bailly.
— Ani słowa! — rzekł Billot — a macie dosyć żołnierzy do obrony?
— Mamy zaledwie dwustu.
— W takim razie trzeba posiłków.
— O! gdyby można uprzedzić pana de Lafayette! — zawołał Bailly.
— To go uprzedźcie.
— Kto go uprzedzi? Kto przejdzie te fale, i te tłumy?
— Ja! — powiedział Billot.
I gotował się do wyjścia.
Bailly go zatrzymał.
— Szalony — rzekł doń — spojrzyj na ten ocean. Zgniotą cię jego bałwany. Jeżeli chcesz iść do pana de Lafayette, ja w żadnym razie nie odpowiadam za ciebie, ale wyjdź chociaż tylnemi drzwiami. Idź.
— Dobrze — odparł zlekka Billot.
I pobiegł szybko jak strzała.
Strona:PL Dumas - Anioł Pitoux T1-2.djvu/408
Ta strona została skorygowana.