— Należała do Dezyderjusza Maniquet — dodał Pitoux.
— Tak, i ucięła mi dwa palce, pękając — rzekł Maniquet i wzniósł po nad głowę rękę uszkodzoną. Ponieważ zdarzyło się to z królikami tego arystokraty pana de Longpré, arystokraci zapłacą mi zato.
Pitoux dał znak skinieniem głowy, że jest tego samego zdania.
— Mamy więc tylko cztery strzelby, podjął Klaudjusz Tellier.
— Czterema strzelbami można pięciu ludzi uzbroić.
— Jakto?
— Piąty będzie miał pikę. Tak samo jest w Paryżu, na czterech ludzi uzbrojonych strzelbą, piąty nosi pikę. Na pikach zatykają się ucięte głowy.
— O! o! — odezwał się jakiś głos gruby — my głów ucinać nie będziemy.
— Nie — rzekł poważnie Pitoux — jeżeli oprzemy się pokusom panów Pittów. Ale, zaraz, wielu ludzi może nosić broń w Haramoncie? Liczyliście?
— Tak.
— I jest takich?...
— Trzydziestu dwóch.
— Brakuje więc dwudziestu ośmiu karabinów.
— Nigdy ich mieć nie będziemy — rzekł gruby głos.
— To się pokaże, mój Bonifacy — odpowiedział Pitoux.
— Jakto się pokaże?
— Już ja wiem.
— Co wiesz?
— Że będzie ich można dostać...
— Dostać?
— Tak, lud paryski także nie miał broni, ale pan Marat, lekarz uczony, chociaż bardzo brzydki powiedział ludowi gdzie szukać broni! Lud poszedł i znalazł.
— A gdzież pan Marat kazał iść? — spytał Maniquet.
— Kazał iść do Inwalidów.
— Nie ma Inwalidów w Haramoncie.
— Znam miejsce w którem znajduje się przeszło sto fuzyj — rzekł Pitoux.
— Gdzież to?
— W kollegjum ojca Fortier’a.
Strona:PL Dumas - Anioł Pitoux T1-2.djvu/551
Ta strona została skorygowana.